sobota, 26 listopada 2011

"Na dnie serca pozostanie zawsze ślad..."

>>>>Muzyka<<<<

Piosenka, która kojarzy mi się z młodością, z beztroskimi latami, szaleństwem na dyskotekach. Żałuję strasznie, że kiedyś podarłam moje stare pamiętniki i skasowałam bloga. Tam było opisane moje życie, od którego kiedyś chciałam się odciąć. Ale zniszczenie pamiętników nie spowodowało, że usunęłam wszystko z serca, z myśli. Ta piosenka to początek czegoś, co przyniosło łzy, cierpienie i radość. To czas, w którym tak naprawdę uczyłam się żyć. Od zawsze uwielbiałam tańczyć. To była taka moja pasja. Teraz wszystko się już poprzestawiało. A mówiłam Wam jak pewna osoba kiedyś dawno temu potrafiła po pracy o godz. 23 przyjechać do mnie i zabrać mnie w takie moje ukochane miejsce? To ta sama osoba, która później zadała wiele bólu. Ale to był przyjaciel... Był... Teraz sprawy się zmieniły. Nie możemy się przyjaźnić...

I tylko czasem jeszcze sny przypominają mi tamte dni...

>>>>Muzyka<<<<

W każdym razie chciałam napisać kilka słów do męża:

Kocham Cię! Ta miłość była od początku naznaczona wieloma wyrzeczeniami. Zrezygnowałam ze swojej pasji, gdy Ty byłeś daleko. Czy żałuję? Nie... Ale były sytuacje, gdy myślałam, że żałuję. Gdy zadawałeś cios za ciosem. Ale nie chcę pamiętać złych chwil. Chcę mieć w sercu tylko te dobre...

poniedziałek, 21 listopada 2011

Dobry Boże, próbuję z całych sił odzyskać utraconą wiarę. Nie porzucaj mnie w połowie drogi...

Chyba doszłam do tego momentu, że muszę tutaj wszystko opisać. Powstrzymywałam się wielokrotnie przez opisywaniem tego, ale już dłużej nie mogę. Nie mam z kim o tym porozmawiać. Moja jedyna przyjaciółka jest za daleko. A zwykłym koleżankom po prostu nie chcę, nie potrafię pewnych rzeczy o sobie mówić. Tak po prostu. Wszystko zaczęło się jeden dzień przed naszym ślubem. Wiadomo... przygotowania, stres robią swoje. Ale bez przesady. Moi rodzice chcieli wszystkim rządzić. A mąż nie mógł tego znieść - bo w końcu to było nasze wesele. No i powiedział mojej mamie kilka słów za dużo. Od tego czasu wiele się zmieniło. Zamieszkaliśmy w moim domu. Propozycja wyszła od rodziców. Mieliśmy dostać całą górę od nich. Żebyśmy mieli taki swój kąt. I się zaczęło... Pretensje dosłownie o wszystko - o to, że mąż auto zaparkował nie w tym miejscu gdzie trzeba, że zapomniał swoich rzeczy zabrać z garażu (rodziców), bo auto nam się zepsuło i coś robił na kanale i o każdą głupotkę. A najgorsze, że pretensje nie były kierowane do niego, tylko do mnie. Mnie się obrywało za wszystko. Jakbym była jakimś śmieciem do obrzucania błotem. Kolejna sytuacja, gdy teść przyjechał pomóc przy stawianiu naszego prowizorycznego garażu - blaszaka. Bo tata sobie nie życzy obcych na swoim terenie. I w ogóle mają do nich jakieś straszne podejście. Ja też na początku kierowana wpływem rodziców jakoś miałam dystans do nich, bo to prości ludzie, ale później zaczęłam się do nich przekonywać. A najgorszą jazdę mama urządziła mi, gdy sprzedawaliśmy samochód. I przyjechała taka sympatyczna para go obejrzeć. Wtedy to mama stwierdziła, że nie będziemy robić z ich domu komisu i stertę innych rzeczy powiedziała, o których nawet nie chcę pisać. O jeden samochód... nie więcej - tylko jeden. Nerwy mi puszczały po każdej takiej sytuacji. Nie wytrzymywałam. Do tego zachowanie męża wyprowadzało mnie z równowagi. Odreagowywałam w prosty sposób - łzami. Kilka razy zdarzyło mi się wybuchnąć. Myślałam nawet o tym, że lepszy byłby świat beze mnie. Ale o tym już wiecie. I tak wracając do naszego mieszkania u rodziców - to oczywiście żadnej "góry" nie dostaliśmy. Obecnie mamy jeden pokój. Gdy zapytałam kiedyś o chociaż drugi pokój (tak jak obiecywali) usłyszałam, że nie zasłużyliśmy sobie. A meble z dawnego pokoju męża w jego rodzinnym domu możemy sobie postawić w garażu. Dla mnie to już było wszystko jasne. Ale najgorszy był ten żal... Wtedy podjęliśmy decyzję o budowie. Ale wiadomo - koszty kolosalne, w bloku jakoś nie chcieliśmy mieszkać. I gdy już prawie kupiliśmy działkę, moi dziadkowie zaproponowali nam przeporowadzkę do nich. Dom murowany, oni sami mieszkają. Wprawdzie jakieś 2 km od centrum, ale ja tam kiedyś mieszkałam i jest ok... Dwa miesiące temu rozpoczęliśmy remont. Moim rodzicom to oczywiście też nie na rękę, bo przecież mieliśmy mieszkać u nich. Nie rozumiem.... Pomóżcie mi, bo nie ogarniam tego wszystkiego. Ostatnio ciągle jest tak, że rodzice z mężem nie rozmawiają prawie w ogóle. On nie chce zrozumieć, że to mimo wszystko moi rodzice i zawsze będą dla mnie ważni. Straciłam poczucie własnej wartości, ciągle czuję się jak ktoś, kogo można zjechać od góry do dołu właściwie za nic. Mąż w ten sposób właśnie czasem odreagowywuje swoje złości. Chociaż nic złego mu nie robię. Kompletnie nic. Czuję się po prostu mało ważna. Rodzice tak samo się zachowują - w zależności od humoru. Ja nie mam pracy, dobija mnie to podwójnie. Dla męża jest ok, jak idzie po jego myśli - gorzej, jeśli ja mam inne swoje zdanie. To ja zawsze przepraszam, mimo iż wina nie leży po mojej stronie. To ja zawsze się boję... Czuję się po prostu jak nikt. A najgorsze, że nie potrafię się do końca poczuć przy nim bezpieczna. To znaczy czuję się, ale nie zawsze. Nawet mój żal do Boga ciągle gdzieś tkwi. Nie wiem dlaczego. Wszystko zaczęło się od tej pracy, którą nagle kilka dni przed podpisaniem umowy sprzed nosa sprzątnęła mi inna dziewczyna. Tak ciężko jest znaleźć pracę w zawodzie. To miało być zastępstwo na 5 miesięcy, na które czekałam jak na zbawienie. I nic - moje marzenia prysnęły jak bańka mydlana. Jedyna taka mała dobra rzecz, która mnie ostatnio spotkała, to taka, że dostałam stypendium rektora za wysokie wyniki. Kwota, co prawda niewielka, bo 230 zł miesięcznie. ale chociaż mam satysfakcję. Zaczynam na nowo szukać drogi do Boga, bo wiem, że z Nim jest łatwiej iść przez życie. Mam nadzieję, że się uda.

"Boję się jutra. Z jaką samotnością przyjdzie się zmierzyć? Czy "jutro" będzie gorsze niż "dzisiaj"? Albo czy będzie lepsze? Kolejne złudzenia znów nie chcą dotknąć prawdy. Kiedy codzienność jest tak smutna i zła, rzeczywistość szara i bez wyrazu, a perspektywa przyszłości Cię przytłacza. Kiedy życie przelatuje obok Ciebie, a Ty mimo rozpaczliwych prób w żaden sposób nie możesz go pochwycić. Kiedy wszystkie marzenia okazują się fikcją i kiedy dokładnie wiesz, co będzie dalej. Kiedy zamiast żyć - przeżywasz. Gdy rzucasz rozpaczliwe wołania SOS. Ale osoba, którą kochasz nie chce ich usłyszeć. Kolejna kropla rozpaczy dołącza do pozostałych, by Cię zatopić. Toniesz. Dlaczego tak trudno jest zrobić coś, co dla innych mogłoby wydawać się najprostsze? Dlaczego, gdy przestaję oddychać, po chwili jakiś odruch, nad którym nie panuję każe mi nabrać powietrza? Dlaczego życie jest chwilami takie podlę i uporczywe? Dlaczego tak trudno jest zrobić sobie miejsce na ziemi i dlaczego mnie się to nie udaje? Kolejny dzień do przeżycia - wyzwanie, które ma wymiar wyroku. dy ktoś utracił nadzieję, zwykle nie dba o resztę..."

sobota, 19 listopada 2011

"Przychodzisz trochę za późno... Już nie umiem wierzyć"

Jest taka jedna wyjątkowo smutna piosenka, przy której dzisiaj płaczę jak małe dziecko. Wiem, wiem - miałam przecież nie płakać. Czy kiedyś będę mogła tutaj opisać wszystko, co jest w moim sercu? Ostatnio sama nie wiem kim właściwie jestem, jakie jest moje miejsce na ziemi. Czy to tylko ja walczę żeby w tym małżeństwie było normalnie? Czy ja sama znam prawdę o sobie? Czuję, że nie ma mnie "teraz"... byłam "kiedyś". 

Boże... czemu wbijasz w moje serce nóż, zawsze wtedy, gdy próbuję sięgnąć po szczęście? Mam ogromny żal. Tylko nie wiem do kogo mam mieć. Do Ciebie, do Niego, czy może do samej siebie. W końcu moje życie to jedynie konsekwencje moich własnych wyborów. Może czas wreszcie przestać winić siebie i innych. Być może...

Nie jestem taka idealna, jakby się niektórym mogło wydawać. Mam swoje słabości, zbyt często upadam. Jest mi z tym źle. Nie mam pracy - i to mnie dobija. Już prawie ją miałam.  Bo się sprawdziłam, bo kochałam to co robię, bo byłam w tym dobra. Ale prawie "mój" etat" zajęła dziewczyna, która miała znajomości. I co z tego, że sobie teraz nie radzi z dzieciakami? No przecież nic. To była moja wymarzona praca. Już nawet nie w przedszkolu, ale w szkole podstawowej - tam, gdzie zawsze chciałam pracować. To już miesiąc minął od tamtego wydarzenia. A ja ciągle mam żal nie wiadomo do kogo... Taki jest dzisiejszy świat - nie ma znajomości, nie ma nic.

Kiedyś miałam marzenia, wierzyłam, że się spełnią. Dziś się po prostu boję. Właściwie to boję się jutra, kolejnego tygodnia, miesiąca. Boję się, że nie jestem warta niczego, że jemu też się znudzę. Boję się, że wieczność w pewnym sensie też ma koniec. Czy ktoś wie jak to jest żyć w ciągłym strachu?

wtorek, 15 listopada 2011

"Tam, gdzie jaśnieje nawet najmniejszy płomyk nadziei, dostrzegalne jest światło z nieba."

Już kilka razy zabierałam się do napisania nowej notki, ale za każdym razem jakoś nie wychodziło. W tym roku to nawet nie odczuwam tego, że studiuję - zjazdy co kilka tygodni po dwa zajęcia. Piszę pracę magisterską, zastanawiam się nad badaniami, żeby wyszły ciekawie. Pracy szukam dalej, ale nic z tego nie wychodzi. Trochę mnie to depresyjnie nastraja do wszystkiego, ale co mogę w tej sytuacji zrobić? Szukać dalej i się nie poddawać. Chyba tylko tyle mi pozostało.

"Jeśli płaczesz nad tym, że w Twoim życiu słońce zaszło za horyzont, Twoje łzy przeszkodzą Ci patrzeć w piękno gwiazd."

Ostatnio łzy cisną się do oczu bez konkretnego powodu. Może  to przez tą pogodę za oknem, może PMS, albo już sama nie wiem dlaczego. Ale nie płaczę - nie... postanowiłam być silna. I to nic, że czasami jest tak strasznie ciężko.

Dowiedziałam się niedawno, że zmarł ktoś, kto był bardzo silny i długo walczył z chorobą. Rodzina tej osoby szukała pomocy dosłownie wszędzie. Czemu choroba wygrała ten pojedynek? Czemu życie jest tak niesprawiedliwe? Czy kiedyś tam w innym świecie będzie sprawiedliwość?

Jakoś ostatnio moje relacje z Bogiem nie wyglądają najlepiej. Nie wiem co się dzieje. Nie potrafię się jakoś przełamać. To wszystko jest takie trudne... Ale przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo.